Monday 24 November 2008

Bangkok- Orient City

Dolatujemy kolo polnocy. Nocleg niezbyt wygodny, ale wstajemy o czasie. W kazdym razie Asia i Basia; bo Krysia liczy, ze ja ja obudze, a ja licze na Krysie :)))
Po tym pierwszym nastepuje seria zabawnych qui pro quo.

Chcemy zwiedzac palac krola, ale tlum zgromadzony przed palacem osoaga 12 osob na 1 cm kw, wiec po przemieleniu wychodzimy i okazuje sie, ze caly ten tlum przyszedl oddac hold zmarlej niedawno siostrze krola.
Krol patrzy na to z kazdego rogu ulicy, skrzyzowania, budynku, muru. Krol (czasem z krolowa, czasem sam) jest na kazdym slupie. W zloconych ramach i na czerwonym dywanie. Pod jego czujnym okiem zwiedzamy dalej.
Wynajmujemy super taniego tuk-tuka i usilujemy gdzies pojechac. Niestety tuk-tuk jedzie tylko tam, gdzie chce, a wiec wiezie nas do kolejnych sklepow i fabryczek. Coz, wlasnie dlatego byl taki tani. Ale tym razem nie mamy czasu i nas to powaznei niecierpliwi. Dobrze chociaz, ze Krysia zamawia sobie szalowy kostium.

W koncu udaje nam sie zmusic faceta, zeby zawiozl nas do wysokiego na 30 metrow zlotego Buddy. Liczymy, ze bedzie mozna sie wspiac na jego glowe i podziwiac panorame miasta. Niestety schody sa zamkniete, wiec tylko wypuszczam z klatki 3 ptaszki na ucieche Buddzie.








Jedziemy do palacu krolewskiego ktory kapie od zlota, kosztownosci i przepychu.

Jedziemy zobaczyc slynnego Lezacego budde! To robi wrazenie. Gosc ma z 50 metrow dlugosci, a wystawione w nasza strone stopy pokryte pieknymi inktustacjami z masy perlowej. Piekny mlody efeb, ni to kobieta ni mezczyzna lezy z rozmarzona mina przykryty swiatynia jakby za mala, zeby zmiescic BOSTWO.




Asia i ja w ostatnij chwili czarterujemy duza motorowa lodke i godzine plywamy po kanalach Bangkoku. Zadziwiajace: znika nowoczesne miasto, pojawia sie rzad zalanych woda uliczek i walacych sie drewbnianych klatek ktore zastepuja domy.

Tymczasem Krysia i BAsia odbieraja szalowy kostium, i spotylamy sie na Ko Chang Road, imprezowej ulicy BAngkoku. Migaja neony, gra glosna muzyka, wszyscy pija pala i cpaja. W tym wszystkim znajdujemy fajna knajpke i swietujemy ostatnia kolacje w Indochinach.

Chaing Mai- fabryki

I znowu nam sie udalo :)) Losowo wybrany taksowkarz zafundowal nam super wycieczke po malych fabryczkach produkujacych najwazniejsze tajlandzkie dobra.

Widzialysmy produkcje jedwabiu od jedwabnika do garnituru i sukienki;



produkcje wyrobow z laki od wzoru do malowania zlotem;

wyrob parasolek od lupania bambusu na stelaz do recznego malowania kwiatow na parasolce;

no i wyrob pierscionkow, posazkow z jadeitu, zlotych ozdob itd.
oczywiscie kupilysmy mase rzeczy :))) ratujac nasze prezentowe zasoby.
W efekcie nasza nichec do Chiang Mai zdecydowanie zmalala.
Wieczorem wylecialysmy do BAngkoku.

Thursday 20 November 2008

Chiang Mai- back to Thailand

Od wczoraj jestesmy w CHiang Mai. Mialo byc cudownie :) Jest goraco. Gwarno. TArgowo, bazarowo. Brudno. TYpowa azjatycka metropolia, nocne zycie kwitnie, neony, motory, glosna muzyka.
Tu jest 700 swiatym, jedna bardziej zlota od drugiej. Stare miasto bez rewelacji. Opisy z Lonleya i Pascala sa conajmniej przestrzelone. TAk naprawde nie wiemy gdzie oni to miasto widzieli. JUz sie boje myslec jakie jest nowe miasto...
Jednak planujemy dzielnie zobaczyc dzisiaj pozostale 697 swiatyn (wczoraj widzailysmy trzy!!). Wzywamy tuk tuka i jedziemy. Za siedem godzin wylatujemy do BAngkoku.
Dalsza relacja ze stolicy.
KKAB

Wednesday 19 November 2008

Laos niewypowiadalny














Wierzcie albo nie, ale to wszystko wydarzylo sie w ciagu jednego dnia.....

Tuesday 18 November 2008

Laos z Luang Prabang

Pierwsze wrazenie bylo niesamowite. Luang Prabang przypominal nam Puszkar w Indiach. Poczulysmy sie nareszcie w cywilizowanym swiecie pelnym kolorowych sklepow i knajp. Miasto bardzo przypomina prowincjonalne miasteczka francuskie i francuzow tu strasznie duzo. Wlasciwie jest jedna ulica z knajpami i sklepami konczaca sie targiem i niewiele wiecej.

Aha, 800 swiatyn w tym jedna naprawde warta zobaczenia.
Stara, pieknie malowana i zdobiona.
Od poczatku naszego wyjazdu bylysmy glodne jakichkolwiek zakupow i ostrzylysmy sobie zeby na Luang Prabang, ktory w przewodnikach i na ustach wszystkich dotychczas spotkanych turystow wydawal sie byc rajem prezentowym. Niestety!!! Okazuje sie ze jestesmy chyba zbyt profesjonalna a w kazdym razie wybredne i LAotanski kicz nas nie bierze, nawet dla zabawy. Sczezrze mowiac troche nas to martwi, poniewaz jest kilka osob czytajacych bloga i ronoczesnie czekajacych na prezenty... Kochani, tym razem nie spodziewajcie sie zbyt wiele.. :((((

Jutro zamierzamy ogladac poranny przemarsz mnichow (ja juz dzisiaj z poswieceniem przelazac w spodnicy przez brame i drut kolczasty- bo hotel byl w ten sposob zamkniety- ogladalam to, ale z relacja zaczekam na dziewczyny).
Potem jedziemy myc slonie zeby przyczynic sie ekologicznie, nad wodospad i przejazdzke po Mekongu (bardzo sie przyzwyczailysmy :)
teraz pozostaje nam tylko masaz i LAO BEER
pozdrawiamy- KA i A

Laos z autobusu

Podroz do Luang Prabang zaczela sie jak zwykle. Doszlysmy n adworzec autobusowy i wtedy wlasnie okazalo sie, ze dworzec miedzymiastowy jest 6 km dalej. NA szczescie mialysmy na tyle czasu, zeby sprostac temu wyzwaniu.
Podroz, ktora miala byc koszmarna (wyboje, 9 godzin + w ciasnym busie, upal itd) okazala sie byc fantastycznym przezyciem! Jechalismy ze srednia predkoscia 40 km/h przez najwspanialsze i najdziksze gory jakie kiedykolwiek zdarzylo mi sie widziec. Ogromnr roznice poziomow, kilometry gor nietknietych cywilizacja; pojawiajace sie kolejne pasma, najblizej zielone, potem ciemniejace do granatowego i na koncu niebieskie, i szare. Wysokie kopcowate szczty, cale az do czubkow porosniete gesta, zielona, blyszczaca dzungla. Wystawaly z niej tylko wysokie na kilkanascie metrow wiazki bambusow i rozgwiazdy jasnozielonych bananowcow. w wawozach wily sie calkiem spore rzeki. FANTASTYCZNE!!! niestety z autobusu nie dalo sie robic zdjec, mimo ze jechal wolno mial bardzo brudne szyby :)))
CZasami na brzegu drogi pojawiala sie wioska: kilka do kilkunastu chalupek umocowanych na palach, wyjscie na ulice bylo ok, a druga czesc domu wiszaca juz kilka metrow nad urwiskiem. Wioseczki doslownie "przyklejone" do drogi, na ulicy dzieci, psy, swinki itd. Wszystko to niespiesznie opuszcalo jezdnie kiedy nasz pan kierowca zatrabil; tylko siedzacy w okregach mezczyzni nie wstawali nigdy, i ich trzeba bylo omijac.
Kiedy mowie "swinki" to nie tylko z sympatii do kotletow. Wszystko tutaj jest malutkie: swinki, pieski, nawet koniki wielkosci naszych kucykow i krowki wielkosci cielaczkow. NAwet ludzie sa bardzo drobni a dzieci po priostu malenkie. To dlatego, ze zywia sie tylko liscmi i bambusem.
I my wrocimy takie same ( w kazdym razie na to liczymy :))))

Probowalysmy zjesc mieso; na postoju autobusu KAsia kupila sobie kurczaka, ktory po blizszym obejrzeniu i probie zjedzenia wydawal sie byc szczurem(sprzedawanym takze na sasiednim straganie). Z przerazeniem musialam siegnac po lekarstwo, ktore Asia zawsze ma przy sobie i szczodrze udziela potrzebujacym.
Wieczorem nadal bylo atrakcyjnie, we wsiach plonely ich specyficzne oszczedne ogniska a cala ludnosc gromadnie dokonywala ablucji na golasa wzdloz drogi przy wszystkich dostyepnych ujeciach wody. Wygladali cudownie w swietle zachodzacego slonca myjac sie calymi rodzinami, brazowi i blyszczacy ....

Sunday 16 November 2008

Laos z ciezarowki

DZisiaj postanowilysmy jechac na granice Chinsko- LAotanska, Miejsce slynie z producji i przemytu opium. Spodziewalysmy sie tam niezlej zabawy :))) MIal byc targ opium i inne atrakcje.
Dworzec autobudowy sklada sie z pana w okienku i malych bagazowych ciezarowek. PAn w okienku sprzedaje bilety, potem je odbiera, liczy , wpisuje do zeszyciku (imiennie) liczy kase za bilet. POtem je oddaje i kasuje.
Kierowcy zas czekaja az sie im ciezarowka zapelni, czasamni nawet i poltorej godziny. NAm udalo sie wyjechac po 50 minutach. Nasza ciezarowka przemycala dziwne paczki konwojowane przez wlasciciela na motocyklu. W tajemniczy sposob pojawial sie i znikal. W efekcie zabral swoe opium i poszedl w cholere. Aha, miasteczko nazywa sie Muang Sing.
NIestety, jest beznadziejne.

Jedyna atrakcja to profesjonalny serwis iskania z wszy przy glownej dordze miasteczka. Nic innego tam nie bylo. NIC. Nawet muzeum zamkniete, bo komunistyczny Laos swietuje niedziele.


Z bardziej interesujacych rzeczy, to wechikuly poruszajace sie po miasteczkku. Odsloniete silniki maja zawsze z przodu, z tylu rozmaite wersje wozkow, budek i kabilek. Wszystkie rycza wsciekle i zostawiaja za soba chmure spalin.
Jedyna zaleta to przejazd przez NAm Ha-park narodowy. Pobylsmy tam 2 godziny i z powrotem jazda 3h do Nam Tha. Po niewiarygodnych dziurach z predkoscia 30 km/h z wymiotujacym obok dzieckiem i workami z ryzem pd nogami. NAturalona klima nie pozwolila nam zachowac normalnej temperatury ciala.
Na miejscu mila niespodzianka- wszystkie nasze rzeczy swierzo wyprane!! Super! A szcegolnym bonusem bylo zafarbowanie WSZYSTKICH mich rzeczy na ROZOWO!!!! Moj ulubiony kolor!!! DZieki. Teraz jestem pink happy. :(((((((((((((((((((((((((((((((

Jutro jedziemy do Luang Prabang. 8 godzin. LIczymy na autokar z klimatyzacja i drinkami z pararsolka.
calusy dla wszystkich od wszystkich.